30 lipca 1944 r. nasza drużyna przewoziła broń
kompanii K-2 z magazynu na Bielanach na Służew do przejściowego
magazynu na okres do wybuchu Powstania. "Baszta" była stosunkowo dobrze
uzbrojona w stosunku do innych oddziałów powstańczych. Nie
było ani jednego żołnierza "Baszty", który wyszedłby na powstanie z
pustymi rękami. Każdy miał przynajmniej 2-3 sidolówki. W większości
innych oddziałów było o wiele gorzej.
|
Eugeniusz Tyrajski,
ur. 08.10.1926 r.
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Genek", "Sęk"
kompania K-2, batalion "Karpaty"
pułk Armii Krajowej "Baszta" |
Z magazynu na
Wawrzyszewie wyruszyło nas 12 może 14. W szóstkę ulokowaliśmy się na
ostatnim pomoście tramwaju, jak wcześniej wspomniałem tramwaje miały
wtedy otwarte przejścia. Każdy z chłopaków coś dźwigał. "Racuch" jechał z
pistoletem maszynowym w eleganckiej papierowej torbie, z której
niestety wystawała trochę kolba. "Kordian" miał futerał od wiolonczeli w
którym idealnie zmieściły się 4 kb. Ja, "Sęk", jechałem z brezentową
torbą po masce gazowej pełną angielskich granatów obronnych. "Czarny" i
"Disney" dźwigali wielkie paczki , w każdej z nich było 50 sidolówek.
Każdy z nas miał oprócz tego za paskiem pistolet.
Zatłoczony początkowo pomost (mieściło się na nim w tłoku do 20- 25
osób) zaczął nagle pustoszeć. Ludzie zorientowali się o charakterze
przewożonego przez nas "bagażu". Z Bielan jechało się wtedy chyba 15-ką.
Tramwaj przejeżdżał koło Teatru Wielkiego, wjeżdżał w Krakowskie
Przedmieście, potem skręcał w Królewską i Marszałkowską. Róg
Marszałkowskiej i Złotej następowała przesiadka do 17-ki jadącej na
Wyścigi.
Około 50 m przed tramwajem jechał na rowerze
kolega, który miał nas w razie potrzeby ostrzec przed
niebezpieczeństwem. Na Krakowskim Przedmieściu widzimy, że kolega
sygnalizuje kłopoty. Zerkamy na zewnątrz i widzimy, że 3 Niemców wchodzi
na jezdnię chcąc zatrzymać tramwaj. Motorniczy, który już wcześniej
zorientował się co wieziemy, zareagował bardzo przytomnie. Nie zatrzymał
się na znaki Niemców a nawet przyspieszył. Tramwaj przejechał szybko
obok zdezorientowanych Niemców, którzy coś wykrzykiwali. Dojechaliśmy
szczęśliwie do Złotej. Przesiadka do następnego tramwaju i wkrótce broń
dotarła bezpiecznie do willi przy ul. Wiśniowieckiego róg Puławskiej.
Dzisiaj ulica ta nazywa się Niedźwiedzia, po wojnie nie spodobał się
komuś książę Wiśniowiecki, patron ulicy. Dwa dni później wybuchło
Powstanie.
1 sierpnia 1944 r. o godz. 15.00 dostałem
polecenie aby natychmiast zgłosić się róg Puławskiej i Woronicza (nie
byliśmy wcześniej skoszarowani). Ojciec wiedział co robię. Odprowadził
mnie kawałek. Mieszkaliśmy wtedy na ul. Fabrycznej. Na Górnośląskiej
była żandarmeria wojskowa. Poszliśmy Rozbrat i w górę Myśliwiecką koło
gimnazjum Batorego. Tu pożegnałem się z ojcem. Więcej go już nie
zobaczyłem. Zginął po powstaniu w obozie koncentracyjnym.
Od Alej Ujazdowskich do placu Unii dojechałem "na cycku" niemieckim
"zerem". Tam przesiadłem się do innego tramwaju. Na przystanku
tramwajowym przy Woronicza stał "Kutrzeba" i kierował wszystkich za
dworzec kolejki grójeckiej do willi, gdzie 2 dni wcześniej złożyliśmy
broń. W willi dowódca kompanii por. "Pawłowicz" rozdawał uzbrojenie. Ja
otrzymałem piękny kb 1938 radomskiej produkcji ale ... bez jednej sztuki
amunicji. Dowódca powiedział, że zdobędę ją na wrogu.
Staliśmy przed willą we trzech: ja, mój przyjaciel Adaś Szpaderski
"Kordian" i Kazio Tesławski "Racuch", który dwa dni wcześniej wrócił z
partyzantki. Kazio zwykle tryskający humorem był jakiś osowiały.
Zapytałem go co się dzieje. A on odpowiedział: Wiecie co, tutaj to
lepiej od razu dostać w łeb, aniżeli być rannym. Przecież cholera wie,
czy tu jest jakaś pomoc. Ja mu na to, żeby się nie wygłupiał. I jak się
potem okazało był pierwszym zabitym w naszej kompanii. Przypadkowy
pocisk trafił go na samym początku walki, prosto w oko, trup na miejscu.
Pół godziny wcześniej przewidział swoją śmierć.
Po
uzbrojeniu, nasza kompania z euforią udała się okrężną nieco drogą,
przez pola wsi Zagościniec w kierunku Wyścigów, gdzie stacjonowały
oddziały niemieckie. Mieliśmy je zaatakować. W drodze na Wyścigi
zorientowano się, że nie tylko ja nie otrzymałem żadnej amunicji do kb.
Ponieważ amunicja była wcześniej przewożona z Bielan, dowódca naszego
plutonu "Jim" polecił "Kutrzebie" by wrócił po nią do willi na
Wiśniowieckiego. Razem z "Kutrzebą" poszedł jego 15-letni cioteczny brat
Andrzej Kobendza "Jędrek", który przyłączył do naszej drużyny w chwili
wybuchu Powstania. Nie wrócili już do nas. Po wojnie okazało się, że
obaj zginęli 1 sierpnia na Wyścigach.
|
Uderzenie w pierwszym dniu powstania na terenie Wyścigów na Służewcu |
|
|
|
Na Wyścigi, przez
furtkę w murze od strony wsi Zagościniec pierwsza weszła kompania K-1,
potem my K-2. K-3 miała atakować od strony wsi Wyczółki. Po
przebiegnięciu przez stajnie, gdzie zaskoczeni Niemcy zostawili wiele
broni i amunicji dotarliśmy do budynku kantyny, wysuniętego najbardziej w
kierunku trybun przy głównym torze wyścigowym. Na terenie Wyścigów
stacjonowała jednostka konna SS. Było ich łącznie około 800. Nasze
oddziały liczyły razem około czterystu kilkudziesięciu, o wiele słabiej
uzbrojonych. Poza tym Niemcy byli zawodowymi żołnierzami a u nas młode
chłopaki po szkoleniu okupacyjnym.
Niemcy szybko ochłonęli
po zaskoczeniu i podjęli działania zmierzające do wyparcia nas ze
zdobytego terenu. Stanisław Łopusiński "Waluś", który niedawno wrócił z
partyzantki, ustawił na pierwszym piętrze na stole przy oknie zdobyty po
drodze lekki karabin maszynowy. Rozpoczął ostrzeliwanie z niego
stanowisk niemieckich. Niemcy strzelali do nas z trybun i sprzed trybun.
Między innymi z krzaków jakieś 150 m przed nami strzelał karabin
maszynowy. "Walusiowi" zaczęła zacinać się taśma. Zawołał mnie do
pomocy: "Zostaw ten karabin i trzymaj mi taśmę, żeby mi się nie
zacinała". Taśma szła nierówno przez komorę zamkową. Podskoczyłem z
pomocą. Ogień zaczął równo iść, karabin aż odrzucało do tyłu przy
długiej serii. Była ona jednak skuteczna, bo niemiecki karabin maszynowy
zamilkł. "Waluś" zginął następnego dnia.
Zanim zostałem na
chwilę taśmowym "Walusia" prowadziłem ogień z karabinu z sąsiedniego
okna. Gdy na moment wychyliłem głowę poczułem ciepło na włosach.
Odwróciłem się i zobaczyłem na mojej wysokości dziurę w ścianie. Gdybym
ułamek sekundy wcześniej podniósł głowę dostałbym pocisk w samo czoło.
Jeszcze raz okazało się, że mam wielkie szczęście, Opatrzność czuwała
nade mną.
W tym momencie wpadł do nas "Kordian" i
powiedział o śmierci "Racucha". Sytuacja robiła się coraz trudniejsza.
Przed naszym budynkiem pojawił się samochód pancerny i zaczął
ostrzeliwać nas z działka. Próbowaliśmy z "Walusiem" rzucić w niego
granaty, ale odległość była zbyt wielka. Ogień lkm-u i kb nie mógł mu
wyrządzić żadnej szkody. W pewnej chwili od chłopców z zewnątrz od
strony stajni dostaliśmy rozkaz: "Wycofać się. Niemcy nas otaczają!".
Zaczęła się tragedia. Nasz niepełny batalion, około 400 ludzi,
jak na warunki powstańcze nawet nieźle uzbrojonych, nie mógł sprostać
800-osobowej, posiadającej ciężki sprzęt, załodze obytych w walce
SS-manów. Przejściowym naszym sukcesem było utrzymanie przez kilka
godzin prawie całych Wyścigów (z wyjątkiem trybun).
Zaczęliśmy się wycofywać. Niemcy wstrzelali się w otwartą przestrzeń
między kantyną i stajniami. Potem dostajemy również ostrzał z innego
kierunku. Wydaje się, że jesteśmy przez Niemców otaczani. Udało się nam
jakoś skokami, pojedynczo wydostać się ze stajni i wysuniętych na
południe budynków. Uznaliśmy, że jedyną drogą odwrotu będzie tor
treningowy położony na zachód od stajni i zabudowań.
Cały
teren treningowego toru wyścigowego był pod ciągłym ogniem niemieckiej
broni maszynowej. Kto nie wytrzymał nerwowo i poruszał się skokami,
musiał w końcu dostać. Widziałem jak padają kolejni koledzy. Ja nie
wykonałem żadnego skoku. Przeczołgałem się około 300-400 metrów w linii
prostej, kryjąc się czasami za trupami kolegów. Twarda szkoła kpr.
"Zawiszy" ocaliła mi życie. I pomyśleć jak go przeklinaliśmy na
ćwiczeniach.
Po przeczołganiu się w kierunku
północno-zachodnim przez część toru treningowego znalazłem się za
załomem muru, który stanowił naturalną osłonę. Dotarło nas tam około
15-20. Większość była ranna. Przy pomocy wiązki sidolówek chcieliśmy
zrobić wyłom w murze, ale nic z tego nie wyszło. Przy samym murze rosły
drzewa. Wdrapaliśmy się na jedno z nich z kolegą, z drzewa na mur.
Siedząc okrakiem na murze odbieraliśmy kolejnych rannych podawanych
przez innych dwóch kolegów. Tylko nasza czwórka nie odniosła żadnych
obrażeń. Opuszczaliśmy, jak najdelikatniej, kolejnych rannych kolegów za
mur. Niestety tam już nie miał kto ich odebrać. Uważam to za największe
swoje dokonanie w czasie Powstania. Nie strzelanie, w czasie którego
trafiło się wroga lub nie, ale ocalenie życia kilkunastu rannym kolegom.
Wśród naszej całej czwórki był też mój przyjaciel "Waluś". Następnego
dnia zginął na Czerniakowie, kilkaset metrów od domu w którym mieszkał.
Na treningowym torze wyścigowym zostało wielu zabitych i
rannych. Wśród nich zginął tam 16-letni "Drzazga II". Był bardzo zdolny,
przed Powstaniem pomagałem mu w nauce, pożyczałem książki. Po 5 dniach
spotkałem na Czerniakowie jego matkę. Gdybym ją zobaczył pierwszy,
uciekłbym ukradkiem. Ona dosłownie chwyciła mnie za rękaw. "Gdzie jest
Jurek?". Mnie zamurowało. Nie miałem jej odwagi powiedzieć prawdę. Przez
mózg przebiegła błyskawiczna myśl. Niech ona się przyzwyczai, że jego
nie ma. Tłumaczyłem, że batalion został rozbity, że część chłopaków z
kompanii K-1 i K-3 poszła do lasu, może z nimi poszedł też jej syn. Nie
wierzyła mi. To spotkanie z matką poległego kolegi było dla mnie równie
traumatyczne jak przenoszenie rannych towarzyszy broni przez mur
Wyścigów.
Wszyscy ranni powstańcy, którzy pozostali na
terenie Wyścigów zostali przez Niemców podobijani. Następnego dnia
Niemcy ściągnęli mieszkańców wsi Zagościniec, kazali niedaleko płotu
wykopać ogromny dół i pościągać z pola wszystkie trupy: poległych i
pomordowanych. W tym grobie złożono ciała kolegów z K-1, K-2 i K-3 oraz z
kompanii B-1, którzy atakowali 2 sierpnia fort przy ul. Smyczkowej. W
1945 r. ekshumowano ze zbiorowej mogiły ponad 150 ciał. Zidentyfikowano z
nich 68. W mogile spoczęli również mieszkańcy wsi Zagościniec i
Służewiec, których Niemcy ściągnęli do zbierania ciał a następnie
rozstrzelali. Grób podobno zasypali już Ukraińcy.
Wycofaliśmy się z terenu walki, zaczął padać deszcz, zrobiło się ciemno.
Zebraliśmy się na łączce koło wsi Zagościniec. Dowódca zebrał resztki
oddziałów. W czasie walki wzięliśmy kilku jeńców. Ponieważ nie mieliśmy
łączności, nie wiadomo co będzie dalej dowódca podjął decyzję o
egzekucji SS-manów. Padło hasło: "Kto na ochotnika do egzekucji tych
Niemców?". Mimo że tylu kolegów tam zginęło, prawie każdemu zamordowano
kogoś z rodziny w czasie okupacji, na ochotnika nie zgłosił się nikt.
Wprawdzie był to znienawidzony wróg ale nikt z nas nie potrafił strzelać
do bezbronnego. W czasie ataku wyzwoliliśmy z kuchni niemieckiej dwóch
rosyjskich jeńców. Gdy ci dowiedzieli się o co chodzi, bez chwili
wahania wykonali egzekucję Niemców.
Z pola w Zagościńcu
przenieśliśmy się w stronę Puławskiej i na skrzyżowaniu z
Wiśniowieckiego zbudowaliśmy barykadę z różnych słupów i drzew. Pomagała
nam część ludności cywilnej ale nie wszyscy patrzyli na nas
przychylnie. Część chłopaków czuwała na barykadzie, resztę skierowano na
odpoczynek. Schroniliśmy się w okolicznych domkach, raczej biednych.
Pamiętam jak w dziesięciu chłopców siedzieliśmy na podłodze w małej
kuchence. Wszyscy drzemali.
W pewnej chwili wpadł do
pomieszczenia dowódca plutonu. Poświecił latarką, zobaczył, że ja nie
śpię i spytał mnie czy któryś z chłopaków nie ma filipinki. Był to
granat o dużej sile rażenia, nie tak jak sidolówka, która robiła więcej
huku niż skutku. Poświecił wokół latarką i wtedy zobaczyłem, że jeden ze
śpiących, nie znałem go osobiście, śpi trzymając granat w zaciśniętej
ręce. Przyjrzałem się uważnie i zmroziło mnie - filipinka miała
wyciągniętą zawleczkę. Dowódca plutonu, który dobrze mnie znał bez słowa
wskazał wzrokiem granat. Ostrożnie przysunąłem się do śpiącego
żołnierza i zacisnąłem obie ręce na jego dłoni z granatem. Dowódca
świecił latarką po podłodze, szukał zawleczki. Po chwili znalazł ją.
Ostrożnie wsunął ją w otwór w filipince, którą trzymaliśmy wspólnie ze
śpiącym chłopakiem. Dowódca wyjął ostrożnie granat z zaciśniętych rąk.
Wyszedł z nim z kuchenki zabraniając mi iść za sobą. W ogródku przed
domkiem rosło samotne drzewo. Dowódca położył filipinkę za drzewem a sam
błyskawicznie położył się na ziemi od mojej strony. Czekaliśmy chwilę.
Nic się nie wydarzyło. Zawleczka została założona prawidłowo.
Przed oczyma przesuwają mi się inne epizody z tych dni.
Wkrótce potem zostałem ściągnięty na barykadę. Czuwaliśmy
razem z dowódcą naszej drużyny Leszkiem Czaykowskim "Jastrzębcem II". Ja
z jednej strony ulicy, on z drugiej, obaj z pistoletami maszynowymi.
Była już lekka szarówka. Od strony Mokotowa nadjechał mały niemiecki
samochód terenowy. Jechali wprost na "Jastrzębca". Jezdnia była wąska
tak jak i pobocza. Zaskoczeni Niemcy w ostatniej chwili zauważyli
barykadę. "Jastrzębiec II" wyładował serię z pistoletu maszynowego.
Celował przede wszystkim w siedzącego obok kierowcy oficera, który
trafiony wypadł na jezdnię. Kierowca gwałtownie zawinął przed samą
barykadą i zdołał uciec zostawiając na jezdni martwego pasażera.
"Jastrzębiec" stał się posiadaczem pięknej parabelki, którą nosił za
pasem do końca Powstania.
Nieco później zostałem skierowany
przez dowódcę plutonu na penetrację terenu w kierunku klasztoru
dominikanów na przedłużeniu ul. Wiśniowieckiego w kierunku Wisły. Było
jeszcze szaro, ale już się lekko przejaśniało. Ulica się skończyła,
zaczęły się pola kartofli. Nagle w moim kierunku poszła seria z
klasztoru. Jak długi padłem w kartofle, przytuliłem się do ziemi. Na
szczęście nacie były wysokie, skryłem się cały za nimi. Powoli,
przywarty do ziemi, z pistoletem maszynowym na szyi, zrobiłem obrót o
180 stopni. Niemcy cały czas strzelali. Nie ruszałem się ani na krok. Po
pewnym czasie ogień zelżał, wróg widocznie uznał, że mnie trafił.
Odczekałem jeszcze trochę i w chwili ciszy skoczyłem do przodu. Za
chwilę znów rozległa się strzelanina, ale ja byłem już bezpieczny.
Nie był to koniec przygody. Po przejściu kilkudziesięciu metrów w
stronę ulicy Puławskiej zobaczyłem po lewej stronie placyk,
niezabudowaną posesję i krzaki. W krzakach jakieś 15-20 metrów ode mnie
leży na ziemi nieruchomo jakaś postać w niemieckim hełmie. Błyskawicznie
odbezpieczyłem pistolet maszynowy. Nie widząc żadnej reakcji
powstrzymałem odruch naciśnięcia na spust. Okazało się, że leżał tam
jeden z naszych. Chłopak był tak zszokowany, że nie mógł się nawet
odezwać. Powiedziałem do niego: "Człowieku, przecież bym cię zastrzelił.
Trzeba było chociaż ten cholerny hełm zrzucić". Nie wiem co mnie
powstrzymało przed oddaniem strzału. Wtedy było tak, że kto pierwszy ten
lepszy. Doprowadziłem chłopaka do naszej barykady. Trząsł się cały jak
galareta.
Pytano mnie nieraz czy się bałem. Oczywiście,
każdy się bał. Ale ja oprócz strachu, zawsze myślałem co zrobić aby
wybrnąć z sytuacji, w której się aktualnie znajdowałem. To pozwalało
opanować strach i podjąć racjonalne działania. Do tego dochodziły
jeszcze pewne odruchy, których nabyło się w czasie szkoleń.
O świcie wycofaliśmy się z tego rejonu. Kompanie K-1 i K-3 poszły do
lasu, nasza K-2 zeszła na Czerniaków. Takie były rozkazy. Zeszliśmy na
dół po skarpie wzdłuż Alei Wilanowskiej. Potem przecięliśmy Aleję
Wilanowską, zeszliśmy w dół na wysokości Królikarni, idziemy pod skarpą.
Wtedy była tam wiocha, jakieś wiejskie zabudowania, polna droga. Nagle
dostaliśmy ogień z klasztoru dominikanów, prawie w linii prostej wzdłuż
drogi. Odruchowo wskoczyłem za najbliższy dom i ... wpadłem do gnojówki.
Do pół łydki prosto w gówno. "No, ten to na pewno będzie żył"
stwierdzili koledzy. Jak widać te prorocze słowa się sprawdziły. Całe
szczęście w pobliżu był jakiś strumyk. Wykąpałem się w nim w spodniach i
butach zanim doszliśmy do Czerniakowa. Potem, już na Czerniakowie
ludzie dali mi jakieś inne spodnie i buty.
Dotarliśmy na
Czerniaków wzdłuż kanału koło ul. Idzikowskiego. Była tam fosa od
kościoła Bernardynów do ul. Sobieskiego. Fosą doszliśmy prawie do
Powsińskiej. Tam wpakowaliśmy się na dwa samochody z Niemcami.
Rozbiegliśmy się i nastąpiła wymiana strzałów. Niemcy złapali dwóch lub
trzech rannych na samochody i wycofali się w kierunku Sadyby. Kompania
K-2 rozbiła się na dwie części. Nie było łączności i nie bardzo było
wiadomo co robić dalej. Postanowiliśmy skierować się w stronę miasta
skąd było słychać strzały. Ruszyliśmy w kierunku Łazienek i ul.
Podchorążych i Sieleckiej. Tu zginął mój przyjaciel "Waluś". Rozstawiał
erkaem, nagle padł strzał i pocisk trafił go prosto w czoło. Nawet nie
zauważył, że zginął. Mieszkał niedaleko, na Podchorążych. Młodsza
16-letnia siostra zmarła 2 tygodnie przed powstaniem na zapalenie płuc.
Ojciec ze starszym bratem poszli na Powstanie na Starówkę. W domu
została samotna matka.
Potem bywało różnie. 2 września
padła Sadyba. Kiedy Niemcy otoczyli Sadybę część oddziałów zdołała
wycofać się w kierunku ul. Chełmskiej. Niestety nie wszystkim się udało.
Część powstańców została w Forcie Czerniakowskim. Między innymi była
tam moja przyszła żona, Teresa Kuklińska ps. "Basia", która była
sanitariuszką w batalionie "Oaza". Była moją młodszą koleżanką ze
szkoły. W czasie Powstania nie spotkaliśmy się ani razu, mimo że w
pewnym momencie walczyliśmy dosłownie sto kilkadziesiąt metrów od
siebie. Dopiero później los zdecydował, że mamy być razem.
Gdy szykowałem się do Powstania ciotka uszyła mi zieloną bluzę, na
kształt angielskiego battle-dresu. Nie wiem skąd wytrzasnęła ona taki
materiał ale bluza prezentowała się znakomicie. Wpadliśmy z jedną z
łączniczek do piwnicy domu przy Godebskiego 10. Gdy stało się jasne, że
lada moment pojawią się wśród nas Niemcy, cywile znajdujący się razem z
nami w piwnicy zmusili mnie do zdjęcia bojowej bluzy. Ubrano mnie w
drelichowe ubranko, do kieszonki wsadzono mi kombinerki, z kieszeni
wystawał mi jakiś sznurek. Zrobiono ze mnie zabłąkanego robociarza.
Za chwilę w nasz budynek uderzyła bomba. Druga część domu
zawaliła się. Pierwszy raz w życiu widziałem jak kołysze się piwniczny
mur. Nie wiem jakim sposobem stojąc opodal nagle znalazłem się na ziemi.
Kilkanaście minut potem usłyszeliśmy "Alle raus!" i strzały. Niemcy
wzywali do wychodzenia i równocześnie strzelali w wejście do piwnicy.
Mój kolega "Kordian" , znający bardzo dobrze niemiecki zaczął krzyczeć:
"Nie strzelać, wychodzimy".
Wszyscy siedzący w piwnicy
znaleźli się na zewnątrz. Na zewnątrz czekało na nas dwóch Niemców.
Jeden kolejno wszystkich rewidował, drugi lufą pistoletu maszynowego
dokonywał selekcji. Część chłopaków skierował na lewo. Wszystkich ich za
chwilę rozstrzelano. Nie mieliśmy jeszcze wtedy uprawnień
kombatanckich, Niemcy uznawali nas za bandytów. Nie mam zdolności
rysunkowych ale do dziś doskonale pamiętam twarz Niemca, który decydował
wtedy o moim życiu.
Mały, zarośnięty, twarz o rozbieganych
oczach. Ta twarz ciągle stoi mi przed oczami. Lufa jego pistoletu
skierowała mnie na prawo - ku życiu.
Wszystkich ludzi
zebranych na Sadybie popędzono do Fortu Czerniakowskiego. Znalazłem się
tam z dwoma kolegami z kompanii, którym udało się uniknąć egzekucji.
Spotkaliśmy też kilka łączniczek z oddziału. Przyjechał do nas, jak się
później dowiedziałem, generał von dem Bach. Wygłosił przemówienie, że
cała ludność cywilna (powstańców wcześniej zlikwidowali) zostanie
wywieziona do Generalnej Guberni lub na roboty do Niemiec. Nikomu się
nic nie stanie. Całą noc prowadzili nas z Sadyby przez Służewiec,
Rakowiec na Dworzec Zachodni. Z Dworca Zachodniego pociągiem
elektrycznym przewieziono nas do Pruszkowa.
Eugeniusz Tyrajski
Źródło tekstu i portretu: http://www.sppw1944.org/relacje/relacja32b.html